O istocie kina autorskiego - rozmowa z Bartoszem Reetzem, cz. I
Fot. Bartosz Reetz
„Tramwaj” i „Przystanek” to filmy krótkometrażowe reprezentujące kino autorskie. Ich autorem jest reżyser, pochodzący z Grudziądza Bartosz Reetz, którego twórczość doceniono na wielu festiwalach filmowych na świecie. Zapraszamy do zapoznania się z rozmową, w której skupimy się na doświadczeniu filmowym Bartosza Reetza oraz kinie autorskim, a także tym, co je wyróżnia.
REKLAMA
Zuzanna Menard: Co stało się dla Ciebie zaczątkiem pasji do filmu? Wiem, z poprzednich rozmów, że ważną rolę odegrała w Twoim życiu literatura.
Bartosz Reetz: Nie wiem, czy literatura stanowiła drogę do filmu - raczej nie powiedziałbym o tym w ten sposób, bo są to dwie zupełnie inne rzeczy. Mógłbym natomiast powiedzieć, że w okresie liceum pierwszym moim wyborem była literatura. Gdy uczyłem się w pierwszej klasie humanistycznej I Liceum Ogólnokształcącego w Grudziądzu, prawie w ogóle nie interesowałem się filmem. Byłem typowym widzem, który czasem chodził do kina, czy to ze szkołą, czy we własnym zakresie, ale nie fascynowało mnie to w żaden sposób i nie sądziłem, że kiedykolwiek może się to zmienić. Było to dla mnie coś zupełnie odległego, jakby z innej planety. Pamiętam, że czytałem w tamtym czasie dużo książek; najwięcej w liceum i na studiach. Później pojawiły się praca i film. Czytałem klasyki i to, co pojawiało się w szkole, natomiast moim konikiem była literatura amerykańska XX wieku, modernizm. Najważniejszą fascynacją było dla mnie stracone pokolenie, Lost Generation, którego nazwę po raz pierwszy użyła w rozmowie z Ernestem Hemingwayem Gertruda Stein. Straconym pokoleniem byli twórcy amerykańscy, którzy po I wojnie światowej mieszkali w Europie, we Francji. Oczywiście ich losy różnie się później potoczyły, bo część wróciła do Stanów, część podróżowała, a inni zostali. John Dos Passos, Ernest Hemingway, Francis Scott Fitzgerald, Sherwood Anderson, Gertruda Stein. I od tego w zasadzie się zaczęło. Dużo czytałem, więc zacząłem sądzić, że literatura najbardziej mnie interesuje; kino było w zasadzie tylko dodatkiem. Ujmowała mnie także muzyka; w zasadzie z tych trzech dziedzin sztuki film zajmował trzecie miejsce, muzyka drugie, a literatura pierwsze. Dopiero na studiach zacząłem bardziej interesować się filmem, oglądać klasykę. W Domu Muz w Toruniu odbywała się wówczas seria pokazów w ramach „Kina Oka” i wyświetlano tam film grecki Theodorosa Angelopoulosa zatytułowany „Wieczność i jeden dzień”, który bardzo mnie zachwycił, bo nie znałem wtedy współczesnego kina artystycznego. Stopniowo zacząłem wdrażać się w film, jednak na początku nie widziałem się w roli twórcy. Nie znałem się na tym i nie posiadałem odpowiednich umiejętności. Drugim etapem była szkoła filmowa, a konkretniej studia podyplomowe „Produkcja filmowa” i studia kształcące w kierunku pełnienia funkcji producenta, kierownika produkcji. Jak widać, myśl o tym, że mógłbym coś stworzyć jako twórca, przyszła do mnie znacznie później. A propos tego, co powiedziałem na ostatnim spotkaniu w I LO, nie jest tak, że twórcami filmowymi mogą zostać przykładowo tylko mieszkańcy Warszawy czy osoby pochodzące z Krakowa - nie. Blokady i wszelkie kompleksy mieszkają tylko w naszych głowach. Musimy o tym pamiętać.
Z.M.: Czy Twoim zdaniem literatura, którą wtedy czytałeś, i sztuka, jaką się karmiłeś, rzutują na Twoją wrażliwość twórczą? Wykorzystujesz dziś to, co zaczerpnąłeś z książek?
B.R.: Powiedziałbym raczej, że na pewno rozszerzyły one moje horyzonty. Nie jest tak, że ktoś, kto nigdy nic nie czytał, wkracza nagle do filmu i wszystko wie (chodzi mi o samą koncepcję). Literatura, muzyka, malarstwo - wszystko to rozwija i wzbogaca o nowe narracje, historie, kompozycje utworu i język. Przydaje się to również podczas pisania dialogu, choć oczywiście wiadomo, że dialog filmowy różni się od książkowego. Jeśli chodzi o literaturę, nadal siedzi we mnie coś z Faulknera, który stworzył wyimaginowaną krainę, jaka tak naprawdę mieści się w stanie Missisipi na południu USA. Faulkner stworzył mikrokosmos w swoich powieściach; główni bohaterowie z pierwszej powieści pojawiają się też na przykład w trzeciej jako postacie drugoplanowe. U mnie też to się pojawia, ale nie musi to być tylko jeden mikrokosmos; może być ich kilka. W moich filmach jest mały mikrokosmos - oba filmy są realizowane w Grudziądzu i wokół niego się skupiają. Nie jest to co prawda wprost powiedziane, ale nie jest to też ukrywane i nie udajemy, że to zupełnie inna lokacja. Drugą kwestią jest to, że bohaterowie także będą się mieszać. Mężczyzna, który wchodzi do tramwaju w filmie „Tramwaj”, będzie bohaterem debiutu fabularnego. Aktor się zmieni, postać nie zostanie zagrana przez tego samego aktora, ale nie o to tu chodzi, bo ważne jest, że ten świat cały czas się przenika i jest to swoisty mikrokosmos. Podobnie dzieje się z bohaterem „Przystanku”, Jakubem, który jest być może młodszą wersją bohatera debiutu fabularnego. Oczywiście mam też inne pomysły, całkowicie oderwane od mikrokosmosu, natomiast dwa pierwsze filmy „Przystanek”, „Tramwaj” i debiut fabularny należą do jednego uniwersum. Pozostałe filmy natomiast mogą być zupełnie czym innym. Mój mikrokosmos jest krainą nie tyle całkowicie wymyśloną, co przefiltrowaną przez moją wyobraźnię i wrażliwość.
Z.M.: Interesuje mnie Twój stosunek do Grudziądza. Wspominasz, że filtrujesz miasto przez własną wrażliwość. Czy sceny i kadry ukazane w „Przystanku” i „Tramwaju” są dosłownym odzwierciedleniem sposobu, w jaki postrzegałeś Grudziądz, będąc nastolatkiem? Pochodzisz z Grudziądza i jesteś absolwentem I LO, w którym również nagrywałeś podczas pracy nad „Tramwajem”... A może jest to nowy rodzaj postrzegania rzeczywistości, w której dorastałeś?
B.R.: Po pierwsze składa się na to kilka różnych rzeczy. Wybór lokacji do zdjęć to często wybór opierający się na logistyce i aspektach artystycznych, wizualnych, więc nie opiera się to na zasadzie Uczyłem się w I LO, więc musimy tam nagrywać. Pokój nauczycielski był nakręcony przykładowo w zupełnie innej szkole w Grudziądzu, w Zespole Szkół Technicznych. Nigdy wcześniej tam nie byłem, dopóki nie zacząłem szukać odpowiedniej lokacji, więc była to dla mnie całkowita nowość. Ja nawet nie znałem tego miejsca, korytarzy i pokoju nauczycielskiego wcześniej. Jest to skomplikowane, bo z jednej strony oczywiście znam miasto, bo przecież mieszkałem w nim wiele lat, i teraz też bywam, bo przyjeżdżam do rodziców, ale z drugiej strony minęło już sporo czasu, więc nie da się zrobić tak, że przedstawiam tylko Grudziądz z tamtego czasu - w tej chwili mam zupełnie inne myślenie niż dziesięć czy piętnaście lat temu. Wybrałem Grudziądz również dlatego że miasto jest pięknie położone, znam je. Często, pisząc scenariusz, wiedziałem w zasadzie, jakich miejsc będę potrzebował. Filmy zostały zrobione troszeczkę w taki sposób, by nakręcić je w Grudziądzu. Jeśli chodzi o „Tramwaj”, to nie wyobrażam sobie, aby został nakręcony w innym miejscu, ponieważ Grudziądz ma specyficzne tory, blisko których parkują samochody, i wąskie ulice. Nie jest tak łatwo znaleźć gdziekolwiek podobny punkt. Mając pewien „grudziądzki” fundament, mogłem opierać na nim swoje pomysły i wiedziałem, że chcę je robić akurat tam. Natomiast, wiadomo, jest to przefiltrowane przez fakt, że dawno temu wyjechałem na studia do Torunia, a później, po ich zakończeniu, wyjechałem do Warszawy. Oczywiście, w pewne rzeczy można się wczuć, bo pamiętam mniej więcej, w jaki sposób wtedy myślałem i tak dalej, ale jest to kwestia bardzo złożona. Składają się na nią wybór lokacji, środki finansowe. Na przykład o Osadzie Grud, która pojawia się w filmie „Tramwaj”, wiedziałam, że pojawi się w filmie i znajdę ją w Grudziądzu. W Warszawie nie znam podobnego miejsca. Być może takie jest, ale musiałbym pewnie szukać go bardzo długo. W obu filmach sam byłem producentem i kierownikiem produkcji, więc musiałem zająć się produkcją z niewielką pomocą innych osób. Łatwiej było kręcić mi w miejscach, jakie znam, i właściwie scenariusz filmu w dużej mierze powstawał w taki sposób, że byłem pewien, że nakręcę go w Grudziądzu. Na ten wybór złożyło się kilka rzeczy: sympatia do miasta, wychowanie, młodość i logistyka. Najczęściej jednak jest tak, że twórcy sami wymyślają całkowicie oderwany od wszystkiego scenariusz i dopiero wtedy ekipa filmowa szuka lokacji.
Kolejna część rozmowy ukaże się wkrótce!
Bartosz Reetz: Nie wiem, czy literatura stanowiła drogę do filmu - raczej nie powiedziałbym o tym w ten sposób, bo są to dwie zupełnie inne rzeczy. Mógłbym natomiast powiedzieć, że w okresie liceum pierwszym moim wyborem była literatura. Gdy uczyłem się w pierwszej klasie humanistycznej I Liceum Ogólnokształcącego w Grudziądzu, prawie w ogóle nie interesowałem się filmem. Byłem typowym widzem, który czasem chodził do kina, czy to ze szkołą, czy we własnym zakresie, ale nie fascynowało mnie to w żaden sposób i nie sądziłem, że kiedykolwiek może się to zmienić. Było to dla mnie coś zupełnie odległego, jakby z innej planety. Pamiętam, że czytałem w tamtym czasie dużo książek; najwięcej w liceum i na studiach. Później pojawiły się praca i film. Czytałem klasyki i to, co pojawiało się w szkole, natomiast moim konikiem była literatura amerykańska XX wieku, modernizm. Najważniejszą fascynacją było dla mnie stracone pokolenie, Lost Generation, którego nazwę po raz pierwszy użyła w rozmowie z Ernestem Hemingwayem Gertruda Stein. Straconym pokoleniem byli twórcy amerykańscy, którzy po I wojnie światowej mieszkali w Europie, we Francji. Oczywiście ich losy różnie się później potoczyły, bo część wróciła do Stanów, część podróżowała, a inni zostali. John Dos Passos, Ernest Hemingway, Francis Scott Fitzgerald, Sherwood Anderson, Gertruda Stein. I od tego w zasadzie się zaczęło. Dużo czytałem, więc zacząłem sądzić, że literatura najbardziej mnie interesuje; kino było w zasadzie tylko dodatkiem. Ujmowała mnie także muzyka; w zasadzie z tych trzech dziedzin sztuki film zajmował trzecie miejsce, muzyka drugie, a literatura pierwsze. Dopiero na studiach zacząłem bardziej interesować się filmem, oglądać klasykę. W Domu Muz w Toruniu odbywała się wówczas seria pokazów w ramach „Kina Oka” i wyświetlano tam film grecki Theodorosa Angelopoulosa zatytułowany „Wieczność i jeden dzień”, który bardzo mnie zachwycił, bo nie znałem wtedy współczesnego kina artystycznego. Stopniowo zacząłem wdrażać się w film, jednak na początku nie widziałem się w roli twórcy. Nie znałem się na tym i nie posiadałem odpowiednich umiejętności. Drugim etapem była szkoła filmowa, a konkretniej studia podyplomowe „Produkcja filmowa” i studia kształcące w kierunku pełnienia funkcji producenta, kierownika produkcji. Jak widać, myśl o tym, że mógłbym coś stworzyć jako twórca, przyszła do mnie znacznie później. A propos tego, co powiedziałem na ostatnim spotkaniu w I LO, nie jest tak, że twórcami filmowymi mogą zostać przykładowo tylko mieszkańcy Warszawy czy osoby pochodzące z Krakowa - nie. Blokady i wszelkie kompleksy mieszkają tylko w naszych głowach. Musimy o tym pamiętać.
Z.M.: Czy Twoim zdaniem literatura, którą wtedy czytałeś, i sztuka, jaką się karmiłeś, rzutują na Twoją wrażliwość twórczą? Wykorzystujesz dziś to, co zaczerpnąłeś z książek?
B.R.: Powiedziałbym raczej, że na pewno rozszerzyły one moje horyzonty. Nie jest tak, że ktoś, kto nigdy nic nie czytał, wkracza nagle do filmu i wszystko wie (chodzi mi o samą koncepcję). Literatura, muzyka, malarstwo - wszystko to rozwija i wzbogaca o nowe narracje, historie, kompozycje utworu i język. Przydaje się to również podczas pisania dialogu, choć oczywiście wiadomo, że dialog filmowy różni się od książkowego. Jeśli chodzi o literaturę, nadal siedzi we mnie coś z Faulknera, który stworzył wyimaginowaną krainę, jaka tak naprawdę mieści się w stanie Missisipi na południu USA. Faulkner stworzył mikrokosmos w swoich powieściach; główni bohaterowie z pierwszej powieści pojawiają się też na przykład w trzeciej jako postacie drugoplanowe. U mnie też to się pojawia, ale nie musi to być tylko jeden mikrokosmos; może być ich kilka. W moich filmach jest mały mikrokosmos - oba filmy są realizowane w Grudziądzu i wokół niego się skupiają. Nie jest to co prawda wprost powiedziane, ale nie jest to też ukrywane i nie udajemy, że to zupełnie inna lokacja. Drugą kwestią jest to, że bohaterowie także będą się mieszać. Mężczyzna, który wchodzi do tramwaju w filmie „Tramwaj”, będzie bohaterem debiutu fabularnego. Aktor się zmieni, postać nie zostanie zagrana przez tego samego aktora, ale nie o to tu chodzi, bo ważne jest, że ten świat cały czas się przenika i jest to swoisty mikrokosmos. Podobnie dzieje się z bohaterem „Przystanku”, Jakubem, który jest być może młodszą wersją bohatera debiutu fabularnego. Oczywiście mam też inne pomysły, całkowicie oderwane od mikrokosmosu, natomiast dwa pierwsze filmy „Przystanek”, „Tramwaj” i debiut fabularny należą do jednego uniwersum. Pozostałe filmy natomiast mogą być zupełnie czym innym. Mój mikrokosmos jest krainą nie tyle całkowicie wymyśloną, co przefiltrowaną przez moją wyobraźnię i wrażliwość.
Z.M.: Interesuje mnie Twój stosunek do Grudziądza. Wspominasz, że filtrujesz miasto przez własną wrażliwość. Czy sceny i kadry ukazane w „Przystanku” i „Tramwaju” są dosłownym odzwierciedleniem sposobu, w jaki postrzegałeś Grudziądz, będąc nastolatkiem? Pochodzisz z Grudziądza i jesteś absolwentem I LO, w którym również nagrywałeś podczas pracy nad „Tramwajem”... A może jest to nowy rodzaj postrzegania rzeczywistości, w której dorastałeś?
B.R.: Po pierwsze składa się na to kilka różnych rzeczy. Wybór lokacji do zdjęć to często wybór opierający się na logistyce i aspektach artystycznych, wizualnych, więc nie opiera się to na zasadzie Uczyłem się w I LO, więc musimy tam nagrywać. Pokój nauczycielski był nakręcony przykładowo w zupełnie innej szkole w Grudziądzu, w Zespole Szkół Technicznych. Nigdy wcześniej tam nie byłem, dopóki nie zacząłem szukać odpowiedniej lokacji, więc była to dla mnie całkowita nowość. Ja nawet nie znałem tego miejsca, korytarzy i pokoju nauczycielskiego wcześniej. Jest to skomplikowane, bo z jednej strony oczywiście znam miasto, bo przecież mieszkałem w nim wiele lat, i teraz też bywam, bo przyjeżdżam do rodziców, ale z drugiej strony minęło już sporo czasu, więc nie da się zrobić tak, że przedstawiam tylko Grudziądz z tamtego czasu - w tej chwili mam zupełnie inne myślenie niż dziesięć czy piętnaście lat temu. Wybrałem Grudziądz również dlatego że miasto jest pięknie położone, znam je. Często, pisząc scenariusz, wiedziałem w zasadzie, jakich miejsc będę potrzebował. Filmy zostały zrobione troszeczkę w taki sposób, by nakręcić je w Grudziądzu. Jeśli chodzi o „Tramwaj”, to nie wyobrażam sobie, aby został nakręcony w innym miejscu, ponieważ Grudziądz ma specyficzne tory, blisko których parkują samochody, i wąskie ulice. Nie jest tak łatwo znaleźć gdziekolwiek podobny punkt. Mając pewien „grudziądzki” fundament, mogłem opierać na nim swoje pomysły i wiedziałem, że chcę je robić akurat tam. Natomiast, wiadomo, jest to przefiltrowane przez fakt, że dawno temu wyjechałem na studia do Torunia, a później, po ich zakończeniu, wyjechałem do Warszawy. Oczywiście, w pewne rzeczy można się wczuć, bo pamiętam mniej więcej, w jaki sposób wtedy myślałem i tak dalej, ale jest to kwestia bardzo złożona. Składają się na nią wybór lokacji, środki finansowe. Na przykład o Osadzie Grud, która pojawia się w filmie „Tramwaj”, wiedziałam, że pojawi się w filmie i znajdę ją w Grudziądzu. W Warszawie nie znam podobnego miejsca. Być może takie jest, ale musiałbym pewnie szukać go bardzo długo. W obu filmach sam byłem producentem i kierownikiem produkcji, więc musiałem zająć się produkcją z niewielką pomocą innych osób. Łatwiej było kręcić mi w miejscach, jakie znam, i właściwie scenariusz filmu w dużej mierze powstawał w taki sposób, że byłem pewien, że nakręcę go w Grudziądzu. Na ten wybór złożyło się kilka rzeczy: sympatia do miasta, wychowanie, młodość i logistyka. Najczęściej jednak jest tak, że twórcy sami wymyślają całkowicie oderwany od wszystkiego scenariusz i dopiero wtedy ekipa filmowa szuka lokacji.
Kolejna część rozmowy ukaże się wkrótce!
PRZECZYTAJ JESZCZE