Literatura w życiu człowieka - wywiad z Barbarą Stajkowską, część IV
Fot. Barbara Stajkowska
W listopadzie bieżącego roku odbędzie się w Grudziądzu wieczorek poetycki jednej z najbardziej aktywnych grudziądzkich twórczyń literackich. Barbara Stajkowska związana jest życiem kulturalnym miasta od wielu lat; była członkinią wielu stowarzyszeń i klubów zrzeszających osoby powiązane z działalnością literacką, a także artystyczną. Dzisiaj Barbarę Stajkowską można spotkać podczas Twórczych Spotkań Przy Kawie organizowanych przez Dariusza Dłużyńskiego, podczas których dzieli się zamiłowaniem do słowa, a szczególnie poezji. Autorka wydała kilka tomików poetyckich, takich jak „Odrodzone źródło”, „Drzewa życia mego owoce”, a także „Droga ku światłu”.
REKLAMA
Poprzednia część rozmowy
Zuzanna Menard: Czy ludzie żyjący szybko ponoszą całkowitą winę za taki stan rzeczy? Czy to trochę tak, że społeczeństwo żyje w potrzasku i jest niewolnikiem gnającego świata? Jaka jest Pani opinia?
Barbara Stajkowska: Jestem w stanie częściowo zgodzić się z tym, że jesteśmy w potrzasku. Ale jednak jestem zwolenniczką żywego kontaktu; wiem, że technologia jest nam potrzebna, ale przez nią nadal coś tracimy. Pędzimy, pędzimy, pędzimy, a nagle zaczynamy rozumieć, ile lat nam ubyło i co nam umknęło. Kiedyś się ockniemy, spojrzymy i zastanowimy się, gdzie jesteśmy, i ile czasu nam pozostało. To przykre, że nie potrafimy na chwilę przysiąść. Nie potrafimy się nawet do siebie uśmiechnąć, a przecież taki gest to też pewna forma nawiązywania kontaktów. Zamiast tego wolimy skupiać się na technologii i internecie, co oczywiście jest niezbędne w pracy, jak i w życiu codziennym, ale uważam, że pewna granica została przekroczona i staliśmy się tego niewolnikami. To pewna forma uzależnienia; dziś większość ludzi, gdzie spojrzymy, trzyma komórkę i w nią
klika i nikt się nie odzywa. W komunikacji miejskiej widać to bardzo dobrze.
Z.M.: Ja niestety nie pamiętam czasów, kiedy ludzie swobodnie ze sobą rozmawiali, nawet jeśli byli sobie obcy. Czułabym się pewnie nieswojo, gdyby coś takiego mi się przytrafiło, na przykład w tramwaju.
B.S.: To wcale nie takie odległe czasy. Dostrzegam to jeszcze wśród starszego pokolenia, choć to nie musi być kwestia wieku, bo może tu chodzić o wrażliwość. Jeżeli dla nas najważniejszy jest smartfon i wolimy go od rozmowy, zadania komuś pytania „Jak się czujesz?” czy podania komuś ręki…
Z.M.: Myśli Pani, że istnieje sposób na uratowanie ludzi? Chodzi o uświadomienie ich, że można żyć inaczej. Może postawą najmłodszych powinna zainteresować się szkoła?
B.S.: Uważam, że program powinien się w tym zakresie trochę zmienić, chociaż wiadomo - są przepisy. Głównie chodzi o to, co się „wynosi” z domu. W mojej rodzinie, mimo tego że mama miała dużo dzieci, lubiła czytać; razem prowadziłyśmy rozmowy, mama dużo ze mną rozmawiała, ze mną jako jedyną, bo lubiła znać moje zdanie na różne tematy. Te dyskusje bardzo wiele mi dały. Dotyczyły one filmów, wydarzeń politycznych, a także tematów maturalnych. Upodobanie do rozmów wyniosłam właśnie z domu. Szkoła to jedno, ale wiadomo, jaki w szkole jest program. Nie wszystko zależy od nauczycieli, choć może niektórzy nauczyciele mogliby się postarać, żeby młodzież zachęcić i prowadzić zajęcia inaczej. Przypomniał mi się film „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”; widać w nim piękny obraz tego, jak inaczej można prowadzić lekcje z młodymi ludźmi. Film znam bardzo dobrze i myślę, że coś takiego przydałoby się w szkołach. Przydałoby się też, żeby najbliżsi, rodzice, konwersowali dużo z dziećmi, bo o to głównie chodzi. A dzisiejsi rodzice są zagonieni, dają dzieciom telefony, komputery. Te z kolei grają w gry, a przecież tylko głęboka rozmowa mogłaby zmienić nastawienie młodego człowieka. Mówi się, że „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” - to, czego uczymy się w domu też jest
szalenie ważne.
Z.M.: Chciałabym nawiązać do sytuacji współczesnych rodziców i nauczycieli. Może część z rodziców chciałaby postąpić inaczej, lecz nie zawsze im to wychodzi, bo wciąż pędzą w gonitwie codziennych spraw i są zbyt zmęczeni. Jeśli o nauczycieli zaś chodzi… Może zbyt „eksperymentująca” osoba nauczająca i za bardzo „odchylająca się” od pruskiego systemu edukacji mogłaby zostać skrytykowana.
B.S.: Zgadzam się, też dostrzegam presję wywieraną na nauczycieli. Rzeczywiście, system nauczania ma określone ramy. Nauczyciele, w istocie, boją się wyjść poza te ramy, bo być może przeraża ich wizja wyrzucenia czy rozwiązania umowy o pracę i tak dalej, ale grono nauczycieli też lubi, kocha swoją pracę, więc nie chce narażać się systemowi i nie chcą się narażać wśród innych nauczycieli, którzy są bardziej podatni i bardziej tendencyjni. Nauczycieli, którzy mogliby chcieć zrobić coś inaczej, mogłyby spotkać jakieś przykrości, więc rozumiem nauczających - system nauczania to pewien rodzaj matriksu. Jest też możliwość zajęć pozalekcyjnych; może młodego człowieka da się zainteresować czymś dodatkowo. Są zajęcia pozalekcyjne z różnych przedmiotów i tam widziałabym szansę, bo to już nie jest zwyczajna lekcja.
Kolejna część wywiadu już wkrótce. Zapraszamy do lektury.
Zuzanna Menard: Czy ludzie żyjący szybko ponoszą całkowitą winę za taki stan rzeczy? Czy to trochę tak, że społeczeństwo żyje w potrzasku i jest niewolnikiem gnającego świata? Jaka jest Pani opinia?
Barbara Stajkowska: Jestem w stanie częściowo zgodzić się z tym, że jesteśmy w potrzasku. Ale jednak jestem zwolenniczką żywego kontaktu; wiem, że technologia jest nam potrzebna, ale przez nią nadal coś tracimy. Pędzimy, pędzimy, pędzimy, a nagle zaczynamy rozumieć, ile lat nam ubyło i co nam umknęło. Kiedyś się ockniemy, spojrzymy i zastanowimy się, gdzie jesteśmy, i ile czasu nam pozostało. To przykre, że nie potrafimy na chwilę przysiąść. Nie potrafimy się nawet do siebie uśmiechnąć, a przecież taki gest to też pewna forma nawiązywania kontaktów. Zamiast tego wolimy skupiać się na technologii i internecie, co oczywiście jest niezbędne w pracy, jak i w życiu codziennym, ale uważam, że pewna granica została przekroczona i staliśmy się tego niewolnikami. To pewna forma uzależnienia; dziś większość ludzi, gdzie spojrzymy, trzyma komórkę i w nią
klika i nikt się nie odzywa. W komunikacji miejskiej widać to bardzo dobrze.
Z.M.: Ja niestety nie pamiętam czasów, kiedy ludzie swobodnie ze sobą rozmawiali, nawet jeśli byli sobie obcy. Czułabym się pewnie nieswojo, gdyby coś takiego mi się przytrafiło, na przykład w tramwaju.
B.S.: To wcale nie takie odległe czasy. Dostrzegam to jeszcze wśród starszego pokolenia, choć to nie musi być kwestia wieku, bo może tu chodzić o wrażliwość. Jeżeli dla nas najważniejszy jest smartfon i wolimy go od rozmowy, zadania komuś pytania „Jak się czujesz?” czy podania komuś ręki…
Z.M.: Myśli Pani, że istnieje sposób na uratowanie ludzi? Chodzi o uświadomienie ich, że można żyć inaczej. Może postawą najmłodszych powinna zainteresować się szkoła?
B.S.: Uważam, że program powinien się w tym zakresie trochę zmienić, chociaż wiadomo - są przepisy. Głównie chodzi o to, co się „wynosi” z domu. W mojej rodzinie, mimo tego że mama miała dużo dzieci, lubiła czytać; razem prowadziłyśmy rozmowy, mama dużo ze mną rozmawiała, ze mną jako jedyną, bo lubiła znać moje zdanie na różne tematy. Te dyskusje bardzo wiele mi dały. Dotyczyły one filmów, wydarzeń politycznych, a także tematów maturalnych. Upodobanie do rozmów wyniosłam właśnie z domu. Szkoła to jedno, ale wiadomo, jaki w szkole jest program. Nie wszystko zależy od nauczycieli, choć może niektórzy nauczyciele mogliby się postarać, żeby młodzież zachęcić i prowadzić zajęcia inaczej. Przypomniał mi się film „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”; widać w nim piękny obraz tego, jak inaczej można prowadzić lekcje z młodymi ludźmi. Film znam bardzo dobrze i myślę, że coś takiego przydałoby się w szkołach. Przydałoby się też, żeby najbliżsi, rodzice, konwersowali dużo z dziećmi, bo o to głównie chodzi. A dzisiejsi rodzice są zagonieni, dają dzieciom telefony, komputery. Te z kolei grają w gry, a przecież tylko głęboka rozmowa mogłaby zmienić nastawienie młodego człowieka. Mówi się, że „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” - to, czego uczymy się w domu też jest
Z.M.: Chciałabym nawiązać do sytuacji współczesnych rodziców i nauczycieli. Może część z rodziców chciałaby postąpić inaczej, lecz nie zawsze im to wychodzi, bo wciąż pędzą w gonitwie codziennych spraw i są zbyt zmęczeni. Jeśli o nauczycieli zaś chodzi… Może zbyt „eksperymentująca” osoba nauczająca i za bardzo „odchylająca się” od pruskiego systemu edukacji mogłaby zostać skrytykowana.
B.S.: Zgadzam się, też dostrzegam presję wywieraną na nauczycieli. Rzeczywiście, system nauczania ma określone ramy. Nauczyciele, w istocie, boją się wyjść poza te ramy, bo być może przeraża ich wizja wyrzucenia czy rozwiązania umowy o pracę i tak dalej, ale grono nauczycieli też lubi, kocha swoją pracę, więc nie chce narażać się systemowi i nie chcą się narażać wśród innych nauczycieli, którzy są bardziej podatni i bardziej tendencyjni. Nauczycieli, którzy mogliby chcieć zrobić coś inaczej, mogłyby spotkać jakieś przykrości, więc rozumiem nauczających - system nauczania to pewien rodzaj matriksu. Jest też możliwość zajęć pozalekcyjnych; może młodego człowieka da się zainteresować czymś dodatkowo. Są zajęcia pozalekcyjne z różnych przedmiotów i tam widziałabym szansę, bo to już nie jest zwyczajna lekcja.
Kolejna część wywiadu już wkrótce. Zapraszamy do lektury.
PRZECZYTAJ JESZCZE